niedziela, 21 marca 2010
piątek, 19 marca 2010
outback (3 dni)
Pobudka, 100km dojazd do Adelajdy, zdanie samochodu i wylot do Alice Springs. W środku Australii wylądowaliśmy po 2 godzinach. Ze względu na upalne słońce większość jeżdżących po drodze pojazdów była koloru białego, podobnie jak nasz bolid. W centrum Alice (w sumie niewielkiego miasteczka) zrobiliśmy zapasy na 3 dniową eskapadę po outback'u. W mieście bardzo dużo Aborygenów, nareszcie, bo do tej pory spotkanych przeze mnie rdzennych mieszkańców Australii mógłbym policzyć na palcach jednej ręki. Ciekawe, że sklepy monopolowe są tutaj otwarte dopiero od 14:00, być może ze względu na Aborygenów, którzy chyba nie mają nic lepszego do roboty... Do Uluru 466km. Dotarliśmy, kiedy zachodzące słońce wygaszało monument na horyzoncie. Nocleg w Yulara. Wróciliśmy rano na wschód słońca. Olbrzymia samotna góra zmieniająca barwy w zależności od położenia słońca. Po krótkim spektaklu na rozgrzewkę 10km trasa wokół skały. Monolit jest dla lokalnych Aborygenów święty, a niektóre miejsca na nim w szczególności, o czym przypominają tablice zakazujące fotografowania pod groźbą wysokiej kary finansowej. Hmm... :) Ayers Rock to kolejna miejscówka, w której zaliczyłem poważny opad szczęki. Upał w trakcie spacerku do przeżycia, ale muchy... z tymi upierdliwymi bzykami ciężko było się zaprzyjaźnić. W pobliskim centrum kultury aborygeńskiej dokonaliśmy najlepszej inwestycji czyli zakup moskitier. Okazały się bezcenne podczas całego pobytu w outback'u. Po południu trek w kolejnym świętym miejscu Aborygenów, oddalonym od Uluru o jakieś 35km, Kata Tjuta (the Olgas). Jest to grupa sąsiadujących ze sobą 36 skał, najwyższa z nich Mt Olga jest wyższa od Uluru o 200m. Trasa zwie się "Valley of the Winds" i jest długa na 7,5km. Po treku dłuższa jazda (350km) do położonego w Watarrka NP kanionu Kings Canyon. Po drodze lookout na majestatyczną górę Mt Conner. Na kempingu w Kings Canyon Resort pierwszy raz zobaczyłem dzikie psy dingo kręcące się koło kempingowej kuchni. Nie wiem czy to z powodu pełnego czy pustego brzucha, ale ujadały całą noc. Nazajutrz trekiem po niewielkim Kings Canyon zakończyliśmy przygody w sercu australijskiego outback'u. Wczesnym wieczorem wylecieliśmy z Alice do Darwin.
Kata Tjuta (The Olgas) |
sobota, 13 marca 2010
Kangaroo Island (2 dni)
Z samego rana wymiana samochodu na kolejną camry tym razem tylko benzynową i podróż z Adeli do Cape Jervis, skąd promem przedostaliśmy się na Wyspę Kangura. Przeprawa promem to 45 minutowy lekki stresik, spowodowany wizją zatonięcia promu z naszym nieubezpieczonym autem. Kołysało mocno, ale sprzęt wjechał na wyspę bez żadnej ryski. Uff :) W Kingscote zrobiliśmy spożywcze zapasy na 2 dni. Kangaroo Island to podobno Australia w pigułce, dzika wyspa z pięknymi plażami i mnóstwem zwierzyny... Niby tak, jest busz, kilka kangurów przeleciało przed samochodem (więc zakładam, że są), fok i lwów morskich faktycznie od groma, byliśmy również na kilku plażach, w tym na Vivonne Bay, ale żeby były tak ładne jak np. wzdłuż GOR to nie powiem. Wyspa, oczywiście poza Flinders Chase NP, no i w mniejszym stopniu wybrzeża północnego, jest już niestety przez człowieka dobrze zagospodarowana. Dla mnie najważniejsze było odwiedzenie dwóch wizytówek wyspy czyli formacji skalnych: Admirals Arch oraz Remarkable Rocks, gdzie przy tych drugich z wrażenia opadła mi szczęka :) Warto jeszcze wspomnieć kemping w Western Caravan Park, po którym myszkuje mnóstwo nieco oswojonych Tammar Wallabies (takie małe kangurki). Zwłaszcza w nocy nie dają spać buszując wokół namiotu w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia. Przy okazji jedzenia, w Island Beehive spróbowaliśmy miejscowy przysmak - miodowe lody, pycha :) Na zakończenie bilans przeprawy promem - zero strat :)
Remarkable Rocks |
Remarkable Rocks |
Remarkable Rocks, Pig Face, cały ja :) |
Tammar Wallabies |
Adelajda
Kakadu w roli budzika, do tego źle nastawionego. Kempingowa "łazienka", wieczorem jeszcze biała, rano czarna. Za zmianę koloru odpowiedzialne były pełzające po podłodze, ścianach i suficie, niegroźne, poodłużne robaczki. W końcu to antypody :). Trasa do Adelajdy upłynęła szybko i spokojnie. W Adeli większość czasu zajęło nam logistyczne przygotowanie wyprawy na Wyspę Kangura. Opcji było kilka. Chcąc, nie chcąc musieliśmy się zdecydować na opcję: auto, prom, auto, prom, auto. Decyzja z dawką ryzyka, bowiem żaden ubezpieczyciel nie chciał ubezpieczyć auta na czas rejsu promem. Po południu szybkie zwiedzanie miasta, które okazało się kameralnym w porównaniu do dotychczas odwiedzonych. Niewielkie centrum z małą ilością wieżowców. Zdecydowanie niższa zabudowa. W bardzo bliskiej odległości świetnie rozwiązane przedmieścia, klasyczne domki z niewielkim ogródkiem. Wrażenia zdecydowanie pozytywne, jednak kilka godzin to zdecydowanie za mało, aby wyrobić sobie ostateczną opinię. Późnym wieczorem namierzyliśmy idealną miejscówkę na nocleg. Blisko do lotniska, blisko do miejsca zdania samochodu. W nocy wiało prawie jak na Tongariro, jednak ciężarek w postaci mojej osoby szczęśliwie utrzymał namiot w jednym miejscu :)
Grampians NP
W zasadzie większość dnia upłynęła na dłuższych bądź krótszych trekach po Grampians NP. Start w Wonderland Carpark i przejście przez Grand Canyon, wzdłuż wysokich bloków skalnych przyozdobionych gdzieniegdzie eukaliptusem. Dłuższy postój zaliczyliśmy w punkcie widokowym The Pinnacle. Widok na jezioro Bellfield z wysuniętej nad przepaścią skały. Okrężna droga powrotna to przejście przez australijski busz poprzecinany strumieniami oraz wysokimi czerwono-pomarańczowymi skałami. Dalej podjazdy pod punkty widokowe Boroka oraz The Balconies. Na koniec wodospady Mackenzie. Noc spędziliśmy na kempingu usytuowanym jakieś 350km przed Adelajdą.
Grampians National Park |
czwartek, 11 marca 2010
Great Ocean Route
Rano odebraliśmy w Melbourne zabukowane wcześniej auto. Tym razem autko z silnikiem hybrydowym. Bez zwłoki ruszyliśmy w kierunku celu. Great Ocean Road to 250km odcinek drogi z Torquay do Warrnambool wybudowany po I wojnie światowej przez żołnierzy w hołdzie poległym rodakom. Biegnie malowniczo wzdłuż Oceanu Spokojnego, obok wielu pięknych plaż i zadziwiających formacji skalnych. Wszystko potwierdzam :) Na początek plaża Bells, następnie krótki trek po lasie deszczowym w okolicy Lorne. Na terenie Great Otway NP w drodze do Cape Otway pierwszy raz zobaczyłem niedźwiadki koala w naturalnym środowisku. Mało ruchliwe :), albo leniwie wcinały listki eukaliptusa, albo drzemały, i tak w kółko. Faktycznie idealny obiekt na maskotkę. Port Campbell NP to już podziwianie zaskakujących formacji skalnych: Gibson Steps, Twelve Apostels (chyba najbardziej się kojarzących), Loch Ard Gorge, Mutton Bird Island, The Arch oraz The London Bridge. Trasa przy takiej ilości atrakcji i widoków wypełniła nam czas do wieczora. Tego dnia doszło również do pierwszego spotkania z kangurami. Mianowicie w poszukiwaniu miejsca do spania odbiliśmy w boczną bitą drogę, gdzieś w połowie trasy do Grampians NP. Kangury skakały (albo raczej uciekały) przed nami, co było dobrze widoczne w świetle reflektorów samochodu. Spokojnie, wszystkie przeżyły :) Nocleg wśród kangurów był dość ciekawym doświadczeniem :)
Start Great Ocean Route |
Żywiołowy koala :) |
Dwunastu Apostołów |
Gibson Steps |
Loch Ard Gorge |
Melbourne
W Sydney ekipa pomniejszyła się o Iwonę i Teda (praca w Polsce już się o nich upominała...), a dołączył Bartek, który dotarł do nas prosto z Borneo. Godzinka lotu i byliśmy w Melbourne. Zakwaterowanie w Flinder's Backpackers na Elizabeth St. Tour de Melbourne rozpoczęliśmy od Federation Square. Futurystyczne budynki, dużo szkła i stali, wszystko całkiem nieźle kontrastujące ze starą zabudową. Zwiedzając centrum dotarliśmy do Queen Victoria Market, tutejszy pchli targ. Jak na razie jedyne miejsce w au z cenami do przełknięcia ;) Po drugiej stronie miasta trafiliśmy na zawody sportów wodnych rozgrywanych na rzece Yarra. Po pokazach obowiązkowa wizyta w niedalekiej Rod Laver Arena. Trafiliśmy na tłumy roznegliżowanych panienek i podstarzałych dam :) bo akurat tego wieczoru w hali miał odbyć się koncert backstreet boys'ów (to oni jeszcze istnieją?). Z trudem, ale udało mi się cyknąć fotę pod pomnikiem Rod'a :) Wieczorem powrót przez Royal Botanic Gardens i most Princes, z którego roztacza się panorama oświetlonych wieżowców centrum.
Melbourne City |
Sydney
Plan zwiedzania Sydney delikatnie mówiąc był napięty. Zwiedzanie rozpoczęliśmy od Sydney Aquarium. Przegląd australiskiej fauny i flory, wszystkiego co żyje pod wodą i w okolicy wody. Baseny z rekinami i podobnymi żyjątkami, a pod basenami podwodne przeźroczyste tunele. Spędziłem tam dłuższy czas :). Morskie akwaria z koralami, rozgwiazdami, których można podotykać, krokodyl (proponuję nie dotykać :D ). Akwarium zajęło ponad 2 godzinki i był to bardzo dobrze wykorzystany czas. Kolejna atrakcja to spacer po Harbour Bridge. Z mostu świetne widoki na Opera House, a z przeciwległego brzegu Darling Harbour wprost widokówkowe. Dalej powrot mostem do portu i podziwianie budynku opery w dziennym świetle. Odwiedziliśmy St Mary's Cathedral, gdzie umiejscowiony jest pomnik Jana Pawła II Great. Strzeliste centrum z poziomu chodnika mieliśmy zaliczone więc przyszedł czas na obejrzenie miasta z Sydney Tower, wyższej od tej z Auckland o jakieś 100m. Z wieży podziwianie miasta w zachodzącym słońcu. Przed opuszczeniem wieży zaliczyliśmy Oztrek - film o atrakcjach Australii oglądany w interaktywnym fotelu :) Po Tower kolejny raz odwiedziliśmy Opera House. W parku obok opery fotografowaliśmy sporych rozmiarów nietoperze polujące na jakieś owady. Nocleg mieliśmy w pobliżu Kings Cross, więc zawitaliśmy i tam :) Goło, kolorowo i głośno :) W sumie tego dnia namachaliśmy grubo ponad 20 km, zobaczyliśmy sporo, choć jeszcze wiele zostało do zobaczenia. Może w drodze powrotnej znajdzie się na to dodatkowy czas. Zobaczy się :)
Sydney Aquarium |
Sydney Opera House |
poniedziałek, 8 marca 2010
Australia
Ostatni dzień w nz. typowo organizacyjny. Pranie, pakowanie, zdanie samochodu. Super pulsar nie zawiódł ani razu, no, może tylko czasami za szybko się prowadził ;) Kraj kiwi opuściliśmy o godz. 17:00 z lotniska w Christchurch. Po 3 godzinach lotu o 18:20 miejscowego czasu wylądowaliśmy w Sydney. Sprawne zakwaterowanie w Sydney Central Backpackers na Orwell St. Poza ubikacjami przypominającymi rozmiarem te samolotowe, bardzo przyjemna miejscówka. Późnym wieczorem pierwsza randka z miastem. Cel to Sydney Opera House. Jednak najpierw Hyde Park. Główna aleja parku oświetlona mocnym białym światłem, po bokach rzędy strzelistych palm, tropikalna roślinność... najładniejszy miejski park jaki widziałem. Po drodze zastanawiałem się czy symbol Sydney spełni moje oczekiwania i wyobrażenia. Spełnił prawie w 100%. Wcześniej myślałem, że opera jest usytuowana zdecydowanie dalej od brzegu, prawie jak wyspa. Jest zdecydowanie bliżej, z dostępem od strony lądu :), z bliska nie jest też taka biała i gładka jak to wygląda na zdjęciach. Jednak sam ogrom konstrukcji, pomysł i wykonanie powala :) Po obejściu opery, 30 minutowy piecholot do hostelu i zasłużone spanie.
Christchurch
Christchurch jakoś szczególnie mnie nie urzekło. Warto zwiedzić katedrę oraz przejść się ulicami odchodzącymi od placu katedralnego zabudowanymi starymi angielskimi kamienicami. Dużą uwagę turystów skupia starszy jegomość przypominający Gandalfa. Białe szaty, broda i długie siwe włosy :) Anglik stojąc na rozkładanej drabinie nawija o wszystkim co mu ślina na język przyniesie. I tak podobno od dwudziestu paru lat :) Twardziel. Na przedmieściach Christchurch pobiliśmy dotychczasowy cenowy rekord "fish&chips". Teraz jest to 3,5$ za porcję drwala :) Wieczorem ostatnia "impreza" upamiętniająca nowozelandzkie przygody :)
Gandalf ;) |
Półwysep Banks'a
Pierwszymi osadnikami na tym terenie byli Francuzi. Dzisiaj jak w całej nz, również półwysep jest już wielokulturowy, aczkolwiek z dominacją wpływów francuskich. W okolicy działają farmy wytwarzające "francuskie" sery, winiarnie. W jednej z farm co drugi dzień można zobaczyć cykl produkcyjny i spróbować miejscowych produktów. Niestety trafiliśmy na pierwszy dzień :( W stolicy regionu Akaroa większość ulic ma francusko brzmiące nazwy, co krok galeria bądź restauracja serwująca miejscowe przysmaki. Tutejszą atrakcją jest pływanie wśród delfinów. Nie skorzystaliśmy. Przespacerowaliśmy się za to po dzikiej plaży Le Bons, żywej duszy, tylko piasek, woda i góry. I o to chodziło :) W drodze powrotnej w kierunku Christchurch zjechaliśmy na plażę za jeziorem Forsyth, gdzie podobno można znaleźć półszlachetne kamienie. Kamieni fakt, było sporo... cała plaża była kamienista :) Kilka osób zaopatrzonych w grabie przeczesywało teren, my z braku tego "profesjonalnego" sprzętu ruszyliśmy dalej. Nocleg udało się znaleźć na obrzeżach Christchurch.
Plaża Le Bons |
poniedziałek, 1 marca 2010
Półwysep Otago i zatoka Canterbury
Sen był dłuższy niż zazwyczaj :) Do Moeraki mieliśmy tylko kilka kilometrów. Niestety wstęp na plażę zagrodzony był policyjnymi taśmami i stosownymi komunikatami. Podwodne trzesienie w okolicy Chile spowodowało realne zagrożenie tsunami. Moeraki odłożyliśmy na drogę powrotną i wybraliśmy się na zwiedzanie Dunedin. W samym Dunedin sporo pubów z nastrojową celtycką muzyką. Zabytki też się znalazły :) Pierwszy nowozelandzki uniwerek, dworzec kolejowy (pozazdrościć), wiktoriańska zabudowa oraz pomnik poety Roberta Burnsa zwrócony plecami do kościoła a frontem w stronę pubu. W Palmerston zanotowaliśmy kolejny rekord "fish & chips". Tuż za Palmerston zjechaliśmy na plażę w Moeraki. Tsunami raczej tutaj nie dotarło, może tylko przypływ był gwałtowniejszy niż zazwyczaj. Na plaży główna atrakcja okolicy czyli prawie idealnie kuliste kamienie zanurzone w czasie przypływu do połowy w wodzie. Widok nie z tej ziemi. Zadziwiające, co natura potrafi (a może ufo? ;) ). Po Moeraki dłuższe zwiedzanie Oamaru. Nocleg w Ashburton, gdzie do późnych godzin nocnych raczyliśmy się upolowaną w markecie promocją :)
Moeraki Boulders |
Subskrybuj:
Posty (Atom)