sobota, 13 marca 2010
Adelajda
Kakadu w roli budzika, do tego źle nastawionego. Kempingowa "łazienka", wieczorem jeszcze biała, rano czarna. Za zmianę koloru odpowiedzialne były pełzające po podłodze, ścianach i suficie, niegroźne, poodłużne robaczki. W końcu to antypody :). Trasa do Adelajdy upłynęła szybko i spokojnie. W Adeli większość czasu zajęło nam logistyczne przygotowanie wyprawy na Wyspę Kangura. Opcji było kilka. Chcąc, nie chcąc musieliśmy się zdecydować na opcję: auto, prom, auto, prom, auto. Decyzja z dawką ryzyka, bowiem żaden ubezpieczyciel nie chciał ubezpieczyć auta na czas rejsu promem. Po południu szybkie zwiedzanie miasta, które okazało się kameralnym w porównaniu do dotychczas odwiedzonych. Niewielkie centrum z małą ilością wieżowców. Zdecydowanie niższa zabudowa. W bardzo bliskiej odległości świetnie rozwiązane przedmieścia, klasyczne domki z niewielkim ogródkiem. Wrażenia zdecydowanie pozytywne, jednak kilka godzin to zdecydowanie za mało, aby wyrobić sobie ostateczną opinię. Późnym wieczorem namierzyliśmy idealną miejscówkę na nocleg. Blisko do lotniska, blisko do miejsca zdania samochodu. W nocy wiało prawie jak na Tongariro, jednak ciężarek w postaci mojej osoby szczęśliwie utrzymał namiot w jednym miejscu :)
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz