niedziela, 21 marca 2010

Wielka Rafa Koralowa

Telefon pada, uzupełnię po powrocie...

Queensland - Sunshine State :)

Telefon pada, uzupełnię po powrocie...

Darwin i NP Terytorium Północnego (4 dni)

Telefon pada, uzupełnię po powrocie...

piątek, 19 marca 2010

outback (3 dni)

Pobudka, 100km dojazd do Adelajdy, zdanie samochodu i wylot do Alice Springs. W środku Australii wylądowaliśmy po 2 godzinach. Ze względu na upalne słońce większość jeżdżących po drodze pojazdów była koloru białego, podobnie jak nasz bolid. W centrum Alice (w sumie niewielkiego miasteczka) zrobiliśmy zapasy na 3 dniową eskapadę po outback'u. W mieście bardzo dużo Aborygenów, nareszcie, bo do tej pory spotkanych przeze mnie rdzennych mieszkańców Australii mógłbym policzyć na palcach jednej ręki. Ciekawe, że sklepy monopolowe są tutaj otwarte dopiero od 14:00, być może ze względu na Aborygenów, którzy chyba nie mają nic lepszego do roboty... Do Uluru 466km. Dotarliśmy, kiedy zachodzące słońce wygaszało monument na horyzoncie. Nocleg w Yulara. Wróciliśmy rano na wschód słońca. Olbrzymia samotna góra zmieniająca barwy w zależności od położenia słońca. Po krótkim spektaklu na rozgrzewkę 10km trasa wokół skały. Monolit jest dla lokalnych Aborygenów święty, a niektóre miejsca na nim w szczególności, o czym przypominają tablice zakazujące fotografowania pod groźbą wysokiej kary finansowej. Hmm... :) Ayers Rock to kolejna miejscówka, w której zaliczyłem poważny opad szczęki. Upał w trakcie spacerku do przeżycia, ale muchy... z tymi upierdliwymi bzykami ciężko było się zaprzyjaźnić. W pobliskim centrum kultury aborygeńskiej dokonaliśmy najlepszej inwestycji czyli zakup moskitier. Okazały się bezcenne podczas całego pobytu w outback'u. Po południu trek w kolejnym świętym miejscu Aborygenów, oddalonym od Uluru o jakieś 35km, Kata Tjuta (the Olgas). Jest to grupa sąsiadujących ze sobą 36 skał, najwyższa z nich Mt Olga jest wyższa od Uluru o 200m. Trasa zwie się "Valley of the Winds" i jest długa na 7,5km. Po treku dłuższa jazda (350km) do położonego w Watarrka NP kanionu Kings Canyon. Po drodze lookout na majestatyczną górę Mt Conner. Na kempingu w Kings Canyon Resort pierwszy raz zobaczyłem dzikie psy dingo kręcące się koło kempingowej kuchni. Nie wiem czy to z powodu pełnego czy pustego brzucha, ale ujadały całą noc. Nazajutrz trekiem po niewielkim Kings Canyon zakończyliśmy przygody w sercu australijskiego outback'u. Wczesnym wieczorem wylecieliśmy z Alice do Darwin.

Kata Tjuta (The Olgas)
Kata Tjuta (The Olgas)

sobota, 13 marca 2010

Kangaroo Island (2 dni)

Z samego rana wymiana samochodu na kolejną camry tym razem tylko benzynową i podróż z Adeli do Cape Jervis, skąd promem przedostaliśmy się na Wyspę Kangura. Przeprawa promem to 45 minutowy lekki stresik, spowodowany wizją zatonięcia promu z naszym nieubezpieczonym autem. Kołysało mocno, ale sprzęt wjechał na wyspę bez żadnej ryski. Uff :) W Kingscote zrobiliśmy spożywcze zapasy na 2 dni. Kangaroo Island to podobno Australia w pigułce, dzika wyspa z pięknymi plażami i mnóstwem zwierzyny... Niby tak, jest busz, kilka kangurów przeleciało przed samochodem (więc zakładam, że są), fok i lwów morskich faktycznie od groma, byliśmy również na kilku plażach, w tym na Vivonne Bay, ale żeby były tak ładne jak np. wzdłuż GOR to nie powiem. Wyspa, oczywiście poza Flinders Chase NP, no i w mniejszym stopniu wybrzeża północnego, jest już niestety przez człowieka dobrze zagospodarowana. Dla mnie najważniejsze było odwiedzenie dwóch wizytówek wyspy czyli formacji skalnych: Admirals Arch oraz Remarkable Rocks, gdzie przy tych drugich z wrażenia opadła mi szczęka :) Warto jeszcze wspomnieć kemping w Western Caravan Park, po którym myszkuje mnóstwo nieco oswojonych Tammar Wallabies (takie małe kangurki). Zwłaszcza w nocy nie dają spać buszując wokół namiotu w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia. Przy okazji jedzenia, w Island Beehive spróbowaliśmy miejscowy przysmak - miodowe lody, pycha :) Na zakończenie bilans przeprawy promem - zero strat :)

Remarkable Rocks
Remarkable Rocks
Remarkable Rocks
Remarkable Rocks
Remarkable Rocks, Pig Face, cały ja :)
Remarkable Rocks, Pig Face, cały ja :)
Tammar Wallabies
Tammar Wallabies

Adelajda

Kakadu w roli budzika, do tego źle nastawionego. Kempingowa "łazienka", wieczorem jeszcze biała, rano czarna. Za zmianę koloru odpowiedzialne były pełzające po podłodze, ścianach i suficie, niegroźne, poodłużne robaczki. W końcu to antypody :). Trasa do Adelajdy upłynęła szybko i spokojnie. W Adeli większość czasu zajęło nam logistyczne przygotowanie wyprawy na Wyspę Kangura. Opcji było kilka. Chcąc, nie chcąc musieliśmy się zdecydować na opcję: auto, prom, auto, prom, auto. Decyzja z dawką ryzyka, bowiem żaden ubezpieczyciel nie chciał ubezpieczyć auta na czas rejsu promem. Po południu szybkie zwiedzanie miasta, które okazało się kameralnym w porównaniu do dotychczas odwiedzonych. Niewielkie centrum z małą ilością wieżowców. Zdecydowanie niższa zabudowa. W bardzo bliskiej odległości świetnie rozwiązane przedmieścia, klasyczne domki z niewielkim ogródkiem. Wrażenia zdecydowanie pozytywne, jednak kilka godzin to zdecydowanie za mało, aby wyrobić sobie ostateczną opinię. Późnym wieczorem namierzyliśmy idealną miejscówkę na nocleg. Blisko do lotniska, blisko do miejsca zdania samochodu. W nocy wiało prawie jak na Tongariro, jednak ciężarek w postaci mojej osoby szczęśliwie utrzymał namiot w jednym miejscu :)

Grampians NP

W zasadzie większość dnia upłynęła na dłuższych bądź krótszych trekach po Grampians NP. Start w Wonderland Carpark i przejście przez Grand Canyon, wzdłuż wysokich bloków skalnych przyozdobionych gdzieniegdzie eukaliptusem. Dłuższy postój zaliczyliśmy w punkcie widokowym The Pinnacle. Widok na jezioro Bellfield z wysuniętej nad przepaścią skały. Okrężna droga powrotna to przejście przez australijski busz poprzecinany strumieniami oraz wysokimi czerwono-pomarańczowymi skałami. Dalej podjazdy pod punkty widokowe Boroka oraz The Balconies. Na koniec wodospady Mackenzie. Noc spędziliśmy na kempingu usytuowanym jakieś 350km przed Adelajdą.

Grampians National Park
Grampians National Park

czwartek, 11 marca 2010

Great Ocean Route

Rano odebraliśmy w Melbourne zabukowane wcześniej auto. Tym razem autko z silnikiem hybrydowym. Bez zwłoki ruszyliśmy w kierunku celu. Great Ocean Road to 250km odcinek drogi z Torquay do Warrnambool wybudowany po I wojnie światowej przez żołnierzy w hołdzie poległym rodakom. Biegnie malowniczo wzdłuż Oceanu Spokojnego, obok wielu pięknych plaż i zadziwiających formacji skalnych. Wszystko potwierdzam :) Na początek plaża Bells, następnie krótki trek po lasie deszczowym w okolicy Lorne. Na terenie Great Otway NP w drodze do Cape Otway pierwszy raz zobaczyłem niedźwiadki koala w naturalnym środowisku. Mało ruchliwe :), albo leniwie wcinały listki eukaliptusa, albo drzemały, i tak w kółko. Faktycznie idealny obiekt na maskotkę. Port Campbell NP to już podziwianie zaskakujących formacji skalnych: Gibson Steps, Twelve Apostels (chyba najbardziej się kojarzących), Loch Ard Gorge, Mutton Bird Island, The Arch oraz The London Bridge. Trasa przy takiej ilości atrakcji i widoków wypełniła nam czas do wieczora. Tego dnia doszło również do pierwszego spotkania z kangurami. Mianowicie w poszukiwaniu miejsca do spania odbiliśmy w boczną bitą drogę, gdzieś w połowie trasy do Grampians NP. Kangury skakały (albo raczej uciekały) przed nami, co było dobrze widoczne w świetle reflektorów samochodu. Spokojnie, wszystkie przeżyły :) Nocleg wśród kangurów był dość ciekawym doświadczeniem :)

Start Great Ocean Route
Start Great Ocean Route
Żywiołowy koala :)
Żywiołowy koala :)
Dwunastu Apostołów
Dwunastu Apostołów
Gibson Steps
Gibson Steps
Loch Ard Gorge
Loch Ard Gorge

Melbourne

W Sydney ekipa pomniejszyła się o Iwonę i Teda (praca w Polsce już się o nich upominała...), a dołączył Bartek, który dotarł do nas prosto z Borneo. Godzinka lotu i byliśmy w Melbourne. Zakwaterowanie w Flinder's Backpackers na Elizabeth St. Tour de Melbourne rozpoczęliśmy od Federation Square. Futurystyczne budynki, dużo szkła i stali, wszystko całkiem nieźle kontrastujące ze starą zabudową. Zwiedzając centrum dotarliśmy do Queen Victoria Market, tutejszy pchli targ. Jak na razie jedyne miejsce w au z cenami do przełknięcia ;) Po drugiej stronie miasta trafiliśmy na zawody sportów wodnych rozgrywanych na rzece Yarra. Po pokazach obowiązkowa wizyta w niedalekiej Rod Laver Arena. Trafiliśmy na tłumy roznegliżowanych panienek i podstarzałych dam :) bo akurat tego wieczoru w hali miał odbyć się koncert backstreet boys'ów (to oni jeszcze istnieją?). Z trudem, ale udało mi się cyknąć fotę pod pomnikiem Rod'a :) Wieczorem powrót przez Royal Botanic Gardens i most Princes, z którego roztacza się panorama oświetlonych wieżowców centrum.

Melbourne City
Melbourne City

Sydney

Plan zwiedzania Sydney delikatnie mówiąc był napięty. Zwiedzanie rozpoczęliśmy od Sydney Aquarium. Przegląd australiskiej fauny i flory, wszystkiego co żyje pod wodą i w okolicy wody. Baseny z rekinami i podobnymi żyjątkami, a pod basenami podwodne przeźroczyste tunele. Spędziłem tam dłuższy czas :). Morskie akwaria z koralami, rozgwiazdami, których można podotykać, krokodyl (proponuję nie dotykać :D ). Akwarium zajęło ponad 2 godzinki i był to bardzo dobrze wykorzystany czas. Kolejna atrakcja to spacer po Harbour Bridge. Z mostu świetne widoki na Opera House, a z przeciwległego brzegu Darling Harbour wprost widokówkowe. Dalej powrot mostem do portu i podziwianie budynku opery w dziennym świetle. Odwiedziliśmy St Mary's Cathedral, gdzie umiejscowiony jest pomnik Jana Pawła II Great. Strzeliste centrum z poziomu chodnika mieliśmy zaliczone więc przyszedł czas na obejrzenie miasta z Sydney Tower, wyższej od tej z Auckland o jakieś 100m. Z wieży podziwianie miasta w zachodzącym słońcu. Przed opuszczeniem wieży zaliczyliśmy Oztrek - film o atrakcjach Australii oglądany w interaktywnym fotelu :) Po Tower kolejny raz odwiedziliśmy Opera House. W parku obok opery fotografowaliśmy sporych rozmiarów nietoperze polujące na jakieś owady. Nocleg mieliśmy w pobliżu Kings Cross, więc zawitaliśmy i tam :) Goło, kolorowo i głośno :) W sumie tego dnia namachaliśmy grubo ponad 20 km, zobaczyliśmy sporo, choć jeszcze wiele zostało do zobaczenia. Może w drodze powrotnej znajdzie się na to dodatkowy czas. Zobaczy się :)

Sydney Aquarium
Sydney Aquarium
Sydney Opera House
Sydney Opera House

poniedziałek, 8 marca 2010

Australia

Ostatni dzień w nz. typowo organizacyjny. Pranie, pakowanie, zdanie samochodu. Super pulsar nie zawiódł ani razu, no, może tylko czasami za szybko się prowadził ;) Kraj kiwi opuściliśmy o godz. 17:00 z lotniska w Christchurch. Po 3 godzinach lotu o 18:20 miejscowego czasu wylądowaliśmy w Sydney. Sprawne zakwaterowanie w Sydney Central Backpackers na Orwell St. Poza ubikacjami przypominającymi rozmiarem te samolotowe, bardzo przyjemna miejscówka. Późnym wieczorem pierwsza randka z miastem. Cel to Sydney Opera House. Jednak najpierw Hyde Park. Główna aleja parku oświetlona mocnym białym światłem, po bokach rzędy strzelistych palm, tropikalna roślinność... najładniejszy miejski park jaki widziałem. Po drodze zastanawiałem się czy symbol Sydney spełni moje oczekiwania i wyobrażenia. Spełnił prawie w 100%. Wcześniej myślałem, że opera jest usytuowana zdecydowanie dalej od brzegu, prawie jak wyspa. Jest zdecydowanie bliżej, z dostępem od strony lądu :), z bliska nie jest też taka biała i gładka jak to wygląda na zdjęciach. Jednak sam ogrom konstrukcji, pomysł i wykonanie powala :) Po obejściu opery, 30 minutowy piecholot do hostelu i zasłużone spanie.

Christchurch

Christchurch jakoś szczególnie mnie nie urzekło. Warto zwiedzić katedrę oraz przejść się ulicami odchodzącymi od placu katedralnego zabudowanymi starymi angielskimi kamienicami. Dużą uwagę turystów skupia starszy jegomość przypominający Gandalfa. Białe szaty, broda i długie siwe włosy :) Anglik stojąc na rozkładanej drabinie nawija o wszystkim co mu ślina na język przyniesie. I tak podobno od dwudziestu paru lat :) Twardziel. Na przedmieściach Christchurch pobiliśmy dotychczasowy cenowy rekord "fish&chips". Teraz jest to 3,5$ za porcję drwala :) Wieczorem ostatnia "impreza" upamiętniająca nowozelandzkie przygody :)

Gandalf ;)
Gandalf ;)

Półwysep Banks'a

Pierwszymi osadnikami na tym terenie byli Francuzi. Dzisiaj jak w całej nz, również półwysep jest już wielokulturowy, aczkolwiek z dominacją wpływów francuskich. W okolicy działają farmy wytwarzające "francuskie" sery, winiarnie. W jednej z farm co drugi dzień można zobaczyć cykl produkcyjny i spróbować miejscowych produktów. Niestety trafiliśmy na pierwszy dzień :( W stolicy regionu Akaroa większość ulic ma francusko brzmiące nazwy, co krok galeria bądź restauracja serwująca miejscowe przysmaki. Tutejszą atrakcją jest pływanie wśród delfinów. Nie skorzystaliśmy. Przespacerowaliśmy się za to po dzikiej plaży Le Bons, żywej duszy, tylko piasek, woda i góry. I o to chodziło :) W drodze powrotnej w kierunku Christchurch zjechaliśmy na plażę za jeziorem Forsyth, gdzie podobno można znaleźć półszlachetne kamienie. Kamieni fakt, było sporo... cała plaża była kamienista :) Kilka osób zaopatrzonych w grabie przeczesywało teren, my z braku tego "profesjonalnego" sprzętu ruszyliśmy dalej. Nocleg udało się znaleźć na obrzeżach Christchurch.

Plaża Le Bons
Plaża Le Bons

poniedziałek, 1 marca 2010

Półwysep Otago i zatoka Canterbury

Sen był dłuższy niż zazwyczaj :) Do Moeraki mieliśmy tylko kilka kilometrów. Niestety wstęp na plażę zagrodzony był policyjnymi taśmami i stosownymi komunikatami. Podwodne trzesienie w okolicy Chile spowodowało realne zagrożenie tsunami. Moeraki odłożyliśmy na drogę powrotną i wybraliśmy się na zwiedzanie Dunedin. W samym Dunedin sporo pubów z nastrojową celtycką muzyką. Zabytki też się znalazły :) Pierwszy nowozelandzki uniwerek, dworzec kolejowy (pozazdrościć), wiktoriańska zabudowa oraz pomnik poety Roberta Burnsa zwrócony plecami do kościoła a frontem w stronę pubu. W Palmerston zanotowaliśmy kolejny rekord "fish & chips". Tuż za Palmerston zjechaliśmy na plażę w Moeraki. Tsunami raczej tutaj nie dotarło, może tylko przypływ był gwałtowniejszy niż zazwyczaj. Na plaży główna atrakcja okolicy czyli prawie idealnie kuliste kamienie zanurzone w czasie przypływu do połowy w wodzie. Widok nie z tej ziemi. Zadziwiające, co natura potrafi (a może ufo? ;) ). Po Moeraki dłuższe zwiedzanie Oamaru. Nocleg w Ashburton, gdzie do późnych godzin nocnych raczyliśmy się upolowaną w markecie promocją :)

Moeraki Boulders
Moeraki Boulders

niedziela, 28 lutego 2010

powrót nad ocean

Rano obserwacja wędrujących po Mt Cook'u pierwszych słonecznych promieni, śniadanie i szybkie zejście do bazy. Z Tedem sprawdziliśmy jeszcze stabilność wiszącego mostu na szlaku do Hooker Valley. Most przeżył :) Ruszyliśmy w kierunku oceanu. Nadłożyliśmy trochę kilometrów aby zobaczyć jezioro Tekapo. Nie będę się tu rozpisywał nad kolorem wody i scenerii okolicy. Mam nadzieję, że zdjęcia w miarę dokładnie to pokażą. W Twizel zjedliśmy najtańsze jak do tej pory fish & chip, porcja dla drwala :) Poza krajobrazami, których nigdy dosyć, warte odnotowania jest miasteczko Oamaru, ze swoimi zabytkowymi kamienicami. Peryferia tego miasta to ulokowane na wzgórzach, tuż przy oceanie, nienajbiedniejsze domki :) Idealne miejsce na spokojną emeryturę. Na tutejszej plaży namierzyliśmy spore stado foczek i jednego zabłąkanego pingwina :) Wieczorem super pulsara zaokrętowaliśmy w Hampden na typowo rodzinnym kempingu.

Jezioro Tekapo
Jezioro Tekapo

sobota, 27 lutego 2010

Mueller Hut

Gdyby ktoś planował dłuższe spanie w bazie Mount Cook to nic z tego. Za tutejszego koguta robią papugi kea, które zaczynają "piszczeć" równo ze wschodem słońca (6:30). Na trek wybraliśmy wejście na Mt Olliviere (1933m npm) z noclegiem w chatce Mueller Hut, która umiejscowiona jest tuż pod szczytem wspomnianej góry. Piątą edycję chatki 5 lipca 2003 roku otwierał sam Sir Edmund Hillary. Do szczytu prowadzi stroma 4 godzinna trasa. Na trasę wyruszyliśmy przed 11:00 co przy 32 st słońcu nie było najlepszym pomysłem. Skutki - łatwe do przewidzenia... Trzeba się było trochę spocić aby zmieścić się w czasie podanym na drogowskazach :) Na całej trasie w bliskiej odległości doskonale widoczny jest najwyższy szczyt nz czyli Mt Cook (3754m npm). Wg opiekunki chatki, sympatycznej Michelle, byliśmy pierwszymi Polakami (na jej zmianie) od początku lata. Pioniersko hehe. Iwona spała w chatce, pozostała trójka w namiotach, przy czym Ted rozbijając swój namiot (delikatnie mówiąc, w dość nietypowym miejscu :)) uruchomił wszystkie aparaty fotograficzne należące do zgromadzonych w chatce ludzi. Dodam, że bardzo ciekawych ludzi, a zwłaszcza Amerykanek ;) Na zakończenie dnia zachód słońca i w kimono.

czwartek, 25 lutego 2010

droga do Mount Cook

Deszcz padał przez całą noc, padał również rano, gdy opuszczaliśmy Milford Sound. W zasadzie większa część dnia upłynęła w aucie w drodze do Mount Cook (ok. 600km). Słońce wyjrzało jakieś 50km za Milfordem. Widoki na trasie jak to w południowej NZL, góry, góry, owce, góry, owce... tu i ówdzie martwy opos, potem góry, no i owce. Tak więc nie ma szans, żeby przysnąć za kierownicą ;) Widokówką dnia zostało mlecznobłękitne jezioro Pukaki z Mt Cook'iem w tle. Baza na miejscu to istne miasteczko kamperowo-namiotowe. Wiary jak na odpuście.Widokówka nr 2 to oświetlony przez księżyc Mt Cook w całej swej wyniosłości. Amazing...

Mt Cook
Mt Cook
Jak nie martwy opos to owce
Jak nie martwy opos to owce

Milford Sound

Fiordland to kraina pozostająca w stanie pierwotnej dzikości. Brama do tej krainy czyli Milford Sound przywitał nas ...a jakże - deszczykiem :) W sumie tutaj to nic dziwnego bo jeżeli dobrze zrozumiałem panią na statku,deszcz pada tutaj 280 dni w roku. Rejs statkiem między fiordami mieliśmy wykupiony z parodniowym wyprzedzeniem więc odwrotu nie było. Napawanie się pierwotnymi widokami ze względu na otaczającą aurę nie do końca się udało. W stronę morza co prawda słońca nie było widać, ale przynajmniej nie padało. Za to droga powrotna do "portu" to już całkiem nieźle odczuwalne kołysanko w strugach deszczu. Pewnie dlatego to co zobaczyłem podczas rejsu jakoś szczególnie mnie nie powaliło. Kapitan na osłodę podpływał, a to pod wodospady (dosłownie) , a to w pobliże zabawowych delfinów. Chyba jako bonus udało się uchwycić w obiektywie kilka pingwinów :) Po rejsie pozostał zakup widokówek z okolicą w pełnej słonecznej krasie. No cóż, nie zawsze ma się szczęście :) Resztę dnia i noc, podobnie jak kilkudziesięciu innych pechowców, spędziliśmy na jedynym w Milford Sound kempingu.

Milford Sound
Milford Sound
Pingwiny grubodziobe
Pingwiny grubodziobe

Shotover Jet

Z miejsca noclegu do Queenstown mieliśmy jakieś 30km. Po drodze zwiedziliśmy Arrowtown, osadę z okresu gorączki złota. Główna ulica z zabytkowymi domami, bankiem, saloonem, pocztą i sporą ilością sklepów wygląda jak filmowy Dziki Zachód. W Queenstown hit dnia: jazda odrzutową motorówką po wąskim kanionie rzeki Shotover czyli Shotover Jet. Napiszę krótko - to jest coś! Dla zainteresowanych filmik po powrocie :) Odwiedziliśmy rownież miejsce narodzin bungee (1988r, 43m). Przemiał niesamowity, mniej więcej co 3-4 minuty kolejny śmiałek spadał z mostu do rzeki. Ceny też niesamowite :) Wieczór to już trasa w kierunku kultowych (sprawdzę :) ) widoków czyli Milford Sound w Parku Narodowym Fiordland. Nocny obóz rozbity nad jeziorem Te Anau.

Shotover Jet
Shotover Jet
Shotover Jet
Shotover Jet

Wanaka

Rano latające bestie w ekspresowym tempie wygnały nas w dalszą drogę. W Wanaka wstąpiliśmy do Puzzling World. W środku szeroki przekrój iluzorycznych sztuczek. Prawdziwy bajer to pomieszczenie, w którym chodzi się wyprostowanym pod kątem 30-35 stopni. Coś jak narciarscy skoczkowie w końcowej fazie wyjścia z progu :) Dojazd w okolice Mt Aspring zakończył się po paru kilometrach. Najcieńsza na mapie biała kreska okazała się dla super 4WD pulsara drogą nie do pokonania. Trzęsawka groziła rozpadem na części pierwsze. I auta. I ludzi. Za to do skutku doszedł trek na górkę, z której roztaczała się panorama na jezioro Wanaka. Pod koniec dnia krótki przystanek w Cardrona, małej osadzie z okresu gorączki złota. Zachód słońca zastał nas w górskim punkcie widokowym. Migoczące daleko w dole światełka Queenstown. Bezkresna przestrzeń, cisza i to poczucie maleńkości człowieka... Decyzja o noclegu w tym miejscu zapadła szybko i jednogłośnie. To jedno z tych miejsc, których się długo nie zapomina.

jest moc! ;)
jest moc! ;)
Jezioro Wanaka
Jezioro Wanaka

lodowce

Park Narodowy Westland to ponad 60 lodowców. Podeszliśmy pod czoła dwóch z nich: Franz Josef i Fox. Pierwszy raz widziałem lodowce i muszę przyznać, że ta niebieskawa masa robi spore wrażenie... Jaro skorzystał z helikoptera i zobaczył to wszystko z innej perspektywy. Wypieki na jego twarzy świadczyły, że z góry wrażenie było jeszcze bardziej powalające. Nam pozostały do oglądnięcia wypstrykane przez niego fotki. Po lodowcach dłuższa laba na plaży Gillespies. Słoneczko grzało ciałka, a my rozkoszowaliśmy się widokiem na pokryty śniegiem szczyt Mt. Cook... :) Resztę dnia wypełniła nam trasa w kierunku Wanaka. Na ponad 200km odcinku minęliśmy zaledwie 6 samochodów. Obrzeża Parku Narodowego Mount Aspring to prawdziwa dzicz. No i kraina martwego oposa. Na 40km odcinku, na jednego widzianego żywego oposa, naliczyłem 38 rozjechanych. Nocleg w okolicy Makarora. Horroru z krwiożerczymi muszkami ciąg dalszy. Masakra!

Widok z helikoptera na Westland NP
Widok z helikoptera na Westland NP

Franz Josef
Franz Josef

Czoło Franz'a Josef'a
Czoło Franz'a Josef'a

Fox
Fox

Widok z plaży Gillespies
Mt Cook z plaży Gillespies

Mandat. Wersja Teda ;)

Pokonując kolejne kilometry Arthur's Pass Highway, nagle we wstecznym lusterku ujrzałem zbliżający się z zawrotną prędkością zwarty kordon policji. Pomyślałem, że ustąpię im miejsca i czym prędzej skierowałem pojad do najbliższej zatoczki.. Niestety nie wiedziałem iż będzie ona dopiero za kilkadziesiąt kilometrów. W ten oto sposób z miłośnika przyrody stałem się uciekinierem niczym z amerykańskich filmów. Po 3 godzinnym pościgu i co warto zaznaczyć brawurowej ucieczce oraz wyminięciu kilku policyjnych blokad pomyślałem... a może jednak oddam się w ręce nowozelandzkej policji? W moim pomyśle utwierdziły mnie nadlatujące policyjne helikoptery i wyłaniające się z pobliskiego jeziora policyjne amfibie. Niewiele się namyślając zjechałem z piskiem opon na najbliższy parking, gdzie w tumanach opadającego kurzu czekałem na przybycie rangera. Gdy otworzyłem okno usłyszem: god damn it, you are crazy! Odpowiedziałem uprzejmym tonem: i'm sorry, grande respect, mister. Potem wypadki potoczyły się błyskawicznie. Wtrącono mnie wraz z pasażerami do lokalnego prison, gdzie po 4 godzinnym przesłuchaniu postanowiliśmy uznać rację lokalnych władz. Pozostała nam jeszcze krótka wizyta w West Pac banku, gdzie dobrowolnie wpłaciliśmy na konto nowozelandzkiego rządu symobilczną kwotę. Od tej pory wskazówka prędkościomierza super pulsara nie przekraczała już magicznej cyfry 100... ;)

prawie półmetek nz

Pobudka i szok. Setki małych skrzydlatych stworzonek, podobnych do naszych sympatycznych "muszek owocówek" sennie bulgoczących w rurce winnego baniaka :) Niestety te tutejsze nie gustują w owocowych sokach. Apetytem na ludzką krew i zaciętością w chęci jej zdobycia spokojnie przebijają nasze rodzime komary (Drakulę pewnie też). Punakaiki: krótki szlak Truman Track to jak dla mnie najładniejszy kawałek rainforestu jaki do tej pory widziałem w NZL. Szlak prowadzi nad ocean. Dzięki temu, że trafiliśmy na odpływ obejrzeliśmy z bliska wyrzeźbione przez wodę w skałach olbrzymie jamy i groty. Wokoło porozrzucanych było sporo kilkumetrowych brunatnic... chyba brunatnic :) Kilka kilometrów dalej kolejny szlak prowadzący do miejscowych atrakcji. Pancake Rocks to nałożone na siebie warstwami skały osadowe i stąd ta nazwa. Faktycznie wyglądają jak mega naleśniki. Blowholes to spore dziury w skałach, do których wpada fala zmieniając się na zewnątrz w widowiskową morską fontannę. Kolejny cel to Park Narodowy Arthur's Pass. Po drodze pierwszy i oby ostatni mandat od pana policjanta. Prośby o only instruction nie pomogły:) Za co mandat? To już temat na osobną historię ;) Dalej zatrzymaliśmy się w punkcie widokowym na 440 metrowym wiadukcie Otira. Doszło tutaj do bliskiego spotkania z papugami Kea. Przyjazne papugi (sztuk 3) obsiadły auto i zaczęły dobierać się do naszych okiennych uszczelek :). Z powodu kapryśnej pogody zrezygnowaliśmy z treku po Arthur's Pass. Podróż tego dnia zakończyliśmy w Parku Narodowym Westland. Nocleg na kempingu w miejscowości Franz Josef. Prysznic, konkretne pranie z suszeniem za 8$, wrzątek z kurka... ehh... nie ma jak cywilizacja ;)

Brunatnice?
Brunatnice?
Pancake Rocks czyli Skały Naleśnikowe
Pancake Rocks czyli Skały Naleśnikowe
Pancake Rocks
Pancake Rocks
Uszczelkożerne papugi kea
Uszczelkożerne papugi kea

sobota, 20 lutego 2010

polowanie na wieloryby

Z samego rana stawiliśmy się w Kaikoura, gdzie na 9:30 mieliśmy zabukowane Whale Watch. Słońce jak na zamówienie, kolor oceanu dogłębnie błękitny, palmy...no i ta laguna na tle gór. Z powodu nocnej pogody rejs opóźnił się o godzinę. Fauna nie zawiodła. Ustrzeliłem w obiektywie jednego wieloryba i mnóstwo delfinów. W jednej z zatok na oko setka delfinów popisywała się akrobatycznymi wyskokami :) Po południu wyruszyliśmy w trasę na drugą stronę wyspy do Punakaiki. 330km odcinek zamknęliśmy tuż po zachodzie słońca. Do spania znaleźliśmy super miejscówkę - "urwisko" nad oceanem :)

Kaikoura
Kaikoura
Save the Whales! :)
Save the Whales! :)
Delfin ciemny
Delfin ciemny
Jeszcze więcej delfinów ciemnych
Jeszcze więcej delfinów ciemnych
urwisko ;) nad oceanem
urwisko ;) nad oceanem

piątek, 19 lutego 2010

Abel Tasman

Na trek wybraliśmy 14 km odcinek z Tonga Bay do Torrent Bay. Wodne taxi (w Abel Tasman National Park samochody mają zakaz wjazdu) podrzuciło nas z Marahau do punktu startu. Po drodze obserwowaliśmy wylegujące się w słońcu foki. Deszcz zaczął padać w momencie, gdy taxi podpływało do plaży Tonga. Mamy pecha z trekami :) Zamiast napawać się widokiem błękitnych lagun z palmami, napawaliśmy się widokiem jakże pięknych, pełnych i dużych, przeźroczystych kropli... Gdzieś na 4km obtarły mi się nogi w sandałach (buty nie wyschły jeszcze po Tongariro) i pozostałe 10 kilosów przebyłem boso. Do końca dnia pogoda była iście sztormowa przez co nocleg był pełen wrażeń :)

dzień siódmy

W Wellington główną atrakcją okazało się Te Papa - muzeum historii Nowej Zelandii. 6 kondygnacyjny budynek. Od prahistorii, przez sztukę Maorysów po nowoczesne technologie. Warto to zobaczyć. Wstęp bezpłatny. Urwanych dobrych kilka godzin. Zrobiliśmy również rundkę po centrum stolicy. Kosmicznie wyglądają pływające leniwie w szmaragdowej wodzie portu półtorametrowe płaszczki. Wieczorem wypłynęliśmy promem w kierunku wyspy południowej. Warte odnotowania są konkretne widoczki pomiędzy wysepkami Marlborough Sounds. Aparaty ledwie wyrabiały :) Na wyspie południowej wylądowaliśmy w godzinach nocnych. GPS na pokładzie super Supry już prowadził do Abel Tasman...

Bridge to Nowhere

Do Pipiriki w Parku Narodowym Whanganui dotarliśmy poźnym wieczorem po treku na Tongariro. Po drodze warto zatrzymać się na chwilę w prawie opustoszałym miasteczku Raetihi. Klimat rodem z westernu :) Pipiriki to kilka domków porozrzucanych po okolicy oraz bardzo życzliwi i sympatyczni mieszkańcy. Całości dopełniają brykające w ogródkach, wesoło chrumkające, świnie :) Reasumując - wietnamski obrazek. Stąd rankiem szybką motorówką ruszyliśmy na spotkanie z mostem donikąd (Bridge to Nowhere). Operatorem łodzi motorowej był wesoły Maorys o imieniu Thomas zatrzymujący łódź w najciekawszych miejscach i opowiadający związane z nimi historyjki. Braki w uzębieniu Thomasa i niepowtarzalny rechot jaki z siebie wydawał to dodatkowy atut wycieczki :). Po motorówce czekał spacer przez las deszczowy, 40 min i byliśmy na miejscu. Most zawieszony nad rzeką w środku buszu robi mroczne wrażenie. Stoi i straszy. Dalej jest tylko las.

Bridge to Nowhere
Bridge to Nowhere

środa, 17 lutego 2010

Tongariro Crossing

Mt. Tongariro to brzmi dumnie. Park Narodowy Tongariro był drugim utworzonym na świecie parkiem narodowym. Uśpiony wulkan, aczkolwiek dym i znajomy smrodek sugerują, że coś tam w środku bulgocze. Z samego rano wybraliśmy się na treking trasą Tongariro Crossing (19,4km). W połowie trasy pogoda zgłupiała. Coś a'la sztorm z filmu Gniew Oceanu. Brakowało tylko twarzy Posejdona :) Deszcz wbijał się w ciało z każdej strony, woda dotarła wszędzie, ubranie nie zdało egzaminu. Przemokło wszystko, włącznie z zawartością plecaka. Do tego ta piździawa, zima w lecie. Z rozwiązanym butem męczyłem się dobre kilka minut. Jarowi zdmuchnęło i wywiało przeciwdeszczowy pokrowiec z plecaka. Gdzieś w Mordor ;) Do tego jeszcze mgła... :) W tej sytuacji plan wejścia na Mt. Ngauruhoe odłożyliśmy na bliżej nieokreśloną przyszłość ;) Pogoda poprawiła się po drugiej stronie góry, dzięki czemu udało się przynajmniej zobaczyć siarkowe szmaragdowe jeziorka. Końcówka trasy to już spacer przez las deszczowy. Zielono, słonecznie i cykadowo :)

czwarty

Poranne zwiedzanie sennej mieścinki Taupo, gdzie warto odnotować całkiem nieźle urządzony public showers, z których chętnie skorzystaliśmy. To właśnie tu pozbyłem się jakże przyjemnego smrodku siary, którym przesiąknąłem podczas kąpieli w urokliwym rzecznym spa :). Ciąg dalszy dnia to widokówkowa droga do Parku Narodowego Tongariro. Udało się podjechać pod Mt Rapaheu, skąd w całej krasie ujrzeliśmy Mt Ngauruhoe czyli Górę Przeznaczenia z Władcy Pierścieni. Na deser spacer wzdłuż wodospadów Huka. Głośno i widowiskowo. Patrząc na rzekę człowiek docenia siłę przyrody. Power. Końcowka dnia to zakwaterowanie w bazie wypadowej na Tongariro.

Mt Ngauruhoe czyli Góra Przeznaczenia z Władcy Pierścieni
Mt Ngauruhoe czyli Góra Przeznaczenia z Władcy Pierścieni

dzień trzeci

Od rana pobyt w rezerwacie geotermicznym Waiotapu. Spacerek 3-km ścieżką wśród gejzerów, gorących źródeł, bulgoczących błot i parujących jezior. Baaardzo kolorowo i nieco śmierdząco bo zewsząd dochodził zapach siarkowodoru. Ciekawy był parujący Basen Szampański(średnica 65m, gł. 62m i temp. na powierzchni 74st) , którego woda przy brzegu zmienia kolor na jaskrawo pomarańczowy. Niezłym widowiskiem okazał się gejzer Lady's Knox, który wybucha codziennie o godz. 10:15 (jak się jednak okazało - przy wydatnej pomocy pracownika rezerwatu). Po południu przejazd do Rotorua, gdzie w pobliskiej Te Puia oglądaliśmy pokaz kultury maoryskiej. To trzeba zobaczyć. Polecam :). Po pokazie kolejne geotermalne smrodki w okolicy, warto zobaczyć gejzer bijący na głowę Lady's Knox. Po drodze do Taupo czekało na nas darmowe spa :) Kąpiel w ukrytej w lesie geotermalnej rzece. Egzotyczna roślinność, wodospady, woda w rzece 40st... warto. Do pełni szczęścia brakowało tylko drinków :)

cd drugiego dnia

Spenetrowaliśmy dwie jaskinie: Ruakuri Cave oraz Glowworm Cave, obie to święte miejsca Maorysów. W jaskiniach typowo zimno i ciemno :). Stalaktyty, stalagmity, a do tego sporo przedziwnych formacji skalnych kształtowanych miliony lat przez spływającą wodę. Na koniec perełka: spływ łodzią w kompletnej ciszy i ciemności podziemną rzeką, a nad nami... coś jak świecąca do potęgi n-tej droga mleczna. Konstelacje gwiazd, które wprawiłyby w podziw niejednego astronoma. To właśnie glow worms, które emitując przez ogon światło, zwabiają w sieci fruwające żarełko.
Ruszyliśmy dalej, zahaczając o Matamata - wioskę Hobbitów. Obowiązkowe zdjęcie pod wielką tablicą "Welcome to Hobbiton" zrobione, niziołków ani śladu, jedynie można było dostrzec Golluma wychylającego się zza skały.

Awaria

Padł telefon, padła ładowarka. I jak to na końcu świata nie było się gdzie wpiąć pod 220V. Tak więc w skrócie...

piątek, 12 lutego 2010

dzień drugi

Udało się wypożyczyć super ;) nissana pulsara i śmigamy w kierunku Waitomo Caves, gdzie w jaskiniach czekają świecące robaki i spływ pontonem podziemną rzeką. Jest parno i duszno, na szczęście projektanci wyposażyli super pulsara w klimę :)

o pierwszym dniu

W Auckland wylądowaliśmy o godz. 14:10 w czwartek czasu miejscowego tj 11.02. Pokonaliśmy 12 stref czasowych więc względem czasu polskiego jesteśmy 12 godzin do przodu. Proste liczenie :) Przywitało nas "ciepełko" i słoneczna pogoda. Szybkie zakwaterowanie i wypad na miasto. Główną atrakcją okazał się widok ze Sky Tower - najwyższej wieży w NZ. Nie sposób wymienić wszystkiego co zobaczyłem. Mało czasu na pisanie, a i forma notatek ma inny cel i charakter. Plan jest napięty, na razie bez większych utrudnień :)

Auckland Sky Tower
Auckland Sky Tower

wtorek, 9 lutego 2010

Machina ruszyła

Na początek lot W-wa - Londyn - Dubaj - Sydney - Auckland. Skromne urodziny na Heathrow :) Jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem to buta na ziemi Kiwi postawię w czwartek.